Rozdział 1
Wysiadł
z samochodu i postawił kołnierz skórzanej kurtki by ochronić się przed wiatrem.
Wcisnął ręce do kieszeni i ruszył przed siebie. Starając się nie rzucać w oczy,
okrążył budynek, który był jego celem, i przedostał się na jego tyły.
Obserwował uważnie okolicę, chcąc się upewnić, że nie ma żadnych świadków lub
ochroniarzy. Wiedział, co prawda, że nikt nigdy nie pilnuje tego miejsca, z
tego choćby powodu, że nie ma zagrożenia włamaniem. W budynku nie ma wielu
rzeczy, które można by ukraść, a te, choć nie liczne, są odpowiednio strzeżone
tam, gdzie to konieczne. Nie miał jednak ani ochoty nikomu się tłumaczyć z tego,
co tu robi, ani sił by załatwić to w inny sposób. Zresztą był pewien, że gdyby
obezwładnił, choć jednego strażnika, szybko pojawiłoby się ich kilkunastu, a
obecnie nie byłby w stanie pokonać tylu, w pełni sprawnych mężczyzn. Wolał,
więc załatwić to po cichu.
Korzystając
sprawnie z wytrychu, dostał się tylnym wejściem do najwyższego budynku w mieście.
Starając się poruszać bezszelestnie, żwawym krokiem zaczął pokonywać kolejne
schody i piętra. Musiał jednak zwolnić czując narastający ból w klatce
piersiowej. Stale zapominał o tym, by się nie przemęczać, jednak lata spędzone
na ulicach Anomie wyrobiły u niego pewne nawyki, których nie potrafił się
pozbyć z dnia na dzień, choć usilnie próbował.
W
końcu dotarł na sam szczyt, stając przed zamkniętymi drzwiami prowadzącymi na
dach biurowca. Ponownie korzystając z wytrychu otworzył zamek, wziął głęboki
wdech i nacisnął klamkę. Drzwi stanęły przed nim otworem i choć początkowo
niepewnie, przekroczył próg. Szedł jak we mgle, przytłoczony myślami, obrazami
z przeszłości, wspomnieniami. Dotarł na skraj budynku. Z zaciśniętymi pięściami
spojrzał w dół, pozwalając by wiatr rozwiał mu już lekko przydługie, czarne włosy,
w pierwszej chwili przysłaniając widok. Ludzie z tej wysokości byli tylko
drobnymi punktami, mimo to z łatwością rozpoznał sylwetkę Mariny, która właśnie
wracała z pracy do niewielkiego mieszkania, położonego dwie przecznice dalej.
Przycupnął,
odrywając pięty od podłoża. Zastygł w tej pozycji, wyglądając zupełnie jak
gargulce na starych budynkach tegoż miasta, wpatrując się w najgorszą dzielnicę
Torn Town nazwaną, poprzez panujące tam bezprawie, Anomie i rozmyślając nad
tym, jak do tego wszystkiego doszło.
Nie
sądził, że kiedykolwiek tu wróci. Nie po tym, co go tu spotkało. Od kiedy
pierwszy raz znalazł się w tym mieście, a miało to miejsce, gdy miał zaledwie
dziesięć lat, pragnął się stąd wyrwać. Musiał jednak wytrzymać. Przeczekać do
osiągniecia pełnoletności, by nie zostać złapanym przez odpowiednie służby i
ponownie sprowadzonym do sierocińca „Nadzieja” z Cram Town, którego nazwa
niestety nie miała nic wspólnego z prawdziwym charakterem tego miejsca. Nie
sądził jednak, że gdy w końcu będzie wolny, przez jednego człowieka, pocznie
wracać w te miejsce niemal każdej nocy, z jak mu się wtedy wydawało, własnej
woli.
______________________________________
Wybiegł
ze sklepiku, przebiegając miedzy nielicznymi przechodniami, uważając by na
nikogo nie wpaść, ani nie potknąć się o leżące na ulicy śmieci, czy gruz ze
zniszczonych budynków. Słysząc za sobą krzyki sprzedawcy, który udał się w
pogoń za chłopcem, skręcił w pierwszą-lepszą uliczkę i wskoczył do studzienki
sprawnie łapiąc się w locie drabinki. Przeczekał w takiej pozycji, aż kroki w
okolicy ucichną i był pewien, że nie zostanie złapany. W końcu wyszedł na
powierzchnię i nie bez problemów przepchnął pokrywę na miejsce. Następnie, by
nie ryzykować, udał się dalej uliczką, chcąc oddalić się od tego miejsca. Wytarł
przybrudzone dłonie w materiał spodni, wyciągnął z kieszeni niewielkich
rozmiarów, dopiero, co skradzioną bułkę i łapczywie odgryzł spory kęs. Nie był
dumny z tego, że kradł. Długo nie mógł się do tego zmusić. Jednak po tygodniach
spędzonych na głodowaniu, zrozumiał, że nie ma innego wyjścia.
To
było jedyne miejsce, skąd nie sprowadzono by go z powrotem do sierocińca, i tylko,
dlatego nie opuścił jeszcze tego pozbawionego wszelkich zasad miejsca. Nikt tu
nie przejmował się dziesięcioletnim chłopcem. Nikt nie interesował się tym, czy
ma rodzinę, gdzie mieszkać, czy jeść. Nikt nie zwróciłby uwagi, gdyby nagle
został zabity. Na każdym kroku musiał uważać. Każdy był potencjalnym
zagrożeniem. Napady, pobicia, porwania i zabójstwa były tu na porządku
dziennym. Mimo to jeszcze ani razu nie widział radiowozu policji, czy
ambulansu. Obserwując innych poznał panujące tam zasady i niechętnie na nie
przystał. Nie chciał sam zostać przestępcą jak inni, ale wielokrotnie musiał
łamać dane sobie słowo.
Po
pierwszych nieudanych próbach kradzieży jedzenia, w końcu udało mu się
opracować kilka, zazwyczaj działających, metod. I choć celem jego było jedynie
niezbędne jedzenie, zawsze starannie przygotowywał drogę ucieczki, na wypadek
przyłapania na gorącym uczynku. Zazwyczaj chował się wśród śmieci w bocznych
uliczkach, ale gdy odkrył, że większość studzienek jest otwarta, postanowił to
wykorzystać, tym bardziej, że coraz częściej zostawał znaleziony przez
sprzedawców. Pierwszy raz, wykonując trik ze studzienką złamał rękę, ale
powstrzymując się przed krzykiem bólu, nie został złapany. Nie poddał się i gdy
kość się zrosła spróbował ponownie. W końcu doszedł do wprawy i taki skok nie
sprawiał mu już problemu.
Zajęty
pieczywem, na chwilę zapomniał o zachowaniu czujności. Spokój nie mógł jednak
trwać długo. Już po chwili drogę zaszło mu troje chłopaków wyglądających na
szesnaście lat, a za plecami usłyszał kroki czwartego.
– Czego
tu szukasz? – odezwał się jeden z nich. Chłopiec spuścił głowę i wyglądał jakby
chciał się schować we własnych ramionach. – Patrz jak się do ciebie mówi. – I
szarpnął go za włosy zmuszając do podniesienia na nich wzroku. Był przerażony, wskazywał
na to całym ciałem, jednak oni się tym nie przejęli. Ujrzawszy jednak oczy
chłopca, szesnastolatek, który do tej pory, jako jedyny się odzywał, wybuchnął
gromkim śmiechem. – Mój husky ma takie same oczy. Twój ojciec lub matka było
psem? – Zaśmiał się.
Jednak
chłopcu nie było do śmiechu. Już w sierocińcu dzieci wyśmiewały go z powodu
heterochronii. Jedno niebieskie, a drugie brązowe oko, były odwieczną przyczyną
obelg i wyzwisk. Jednak wzmianka o rodzicach, co gorsza obraza ich, sprawiła,
że krew się w nim zagotowała i na moment zapominając kompletnie o strachu,
kopnął nastolatka w krocze. Następnie, korzystając z chwili zaskoczenia,
wyminął pozostałych i zaczął uciekać.
– Zabiję
tego dzieciaka. Łapcie go! – Klęcząc na ziemi, wydał rozkaz przyjaciołom, z
których jeden zaraz pomógł mu wstać.
Biegł
ile sił w nogach ciasnymi uliczkami. Słyszał coraz wyraźniej, nieubłaganie
zbliżające się kroki czwórki nastolatków. Zaczął panikować, nie wiedząc gdzie
uciec, gdzie się przed nimi ukryć. Do oczu napłynęły mu łzy, przysłaniając
widok i tym bardziej utrudniając ucieczkę.
Nagle
wpadł na druciany płot. Zaczął się na niego wspinać, kalecząc sobie dłonie na
szczycie. Zaczynał mieć nadzieję, że może jednak ma jeszcze szansę im uciec.
Pomyślał, że może go zgubili, skoro jeszcze go nie dopadli. I gdy już miał
przeskoczyć na drugą stronę, zahaczył nogawką o drut. Stracił równowagę i
rozdzierając materiał niemal na całej długości spodni, upadł plecami na ziemię.
Pociemniało mu przed oczami, gdy uderzył głową o chodnik. Poczuł jak coś
ostrego przeszywa jego ciało w okolicy lewego barku. Krzyknął z bólu, ale nie był
w stanie się ruszyć. Czuł się tak, jakby coś go przybiło do ziemi, nawet nie
mógł się zwinąć z bólu. Dotknął ramienia i z przerażeniem zdał sobie sprawę, że
nadział się na jakiś stary, zardzewiały, wystający z ziemi pręt, który przebił
jego bark na wylot.
– Mamy
go.
Usłyszał
głos znokautowanego chłopaka. Następnie płot zagrzechotał kilkukrotnie i już po
chwili czworo rządnych zemsty nastolatków stało nad nim. Nie przejął ich widok
pręta wystającego z ciała chłopca. Zaczęli go kopać, gdy ktoś jeszcze zjawił
się w alejce.
– Bijcie
dzieciaka? Nie starczy wam odwagi by napaść na kogoś równego sobie? – odezwał
się mężczyzna przed trzydziestką. Był postawnie zbudowany, broda dodawała mu
lat, zaś krzywy nos wskazywał, że niejednokrotnie oberwał, jednak dłonie i
pewność siebie mówiły, że to on częściej zadawał celne ciosy.
– Zajmij
się lepiej swoimi sprawami – warknął jeden z nich.
– No
chyba, że chcesz oberwać – ponownie zabrał głos rudzielec.
Na
jego słowa pozostali stracili zainteresowanie dzieciakiem i zaciskając pięści,
odwrócili się w gotowości, w stronę mężczyzny. Ten ze spokojem czekał na ich
ruch, słusznie przewidując, że nie będzie trwało długo, aż któryś się na niego
rzuci. Z łatwością odparł amatorski atak, setki razy wyćwiczonym, prostym
ruchem ręki. Następnie bez wielkiego wysiłku, wykręcił napastnikowi rękę do
tego stopnia, że ramię wyskoczyło z panewki, a młodzieniec zawył z bólu. Dalej
prawie się nie ruszając uniknął ciosów kolejnego, który z bojowym okrzykiem
rzucił się na przeciwnika. Starczyło jedno proste uderzenie otwartą dłonią w
nos, by chłopak padł na ziemię. Ostatnia dwójka chcąc wykorzystać teoretyczną
przewagę liczebną, rzuciła się na niego jednocześnie. Uchylił się przed ciosem
jednego, a następnie złapał nogę drugiego i wykonując niezbyt skomplikowany
ruch wykręcił mu kończynę, powalając na ziemię. Rudzielec, który jako jedyny
jeszcze trzymał się na nogach, zbyt późno postanowił się wycofać i nim się
obejrzał, pięść mężczyzny trafiła go prosto w splot słoneczny pozbawiając tchu,
a następnie w skroń, pozbawiając przytomności.
Uporawszy
się z nastolatkami, poprawił czarny płaszcz, i podszedł do chłopca, który w
trakcie walki zmusił się by wstając, wyrwać pręt z ciała. Stał teraz
roztrzęsiony, przytrzymując ranną rękę do ciała. Wpatrywał się w mężczyznę ze
strachem. Będąc jednocześnie wdzięcznym, że ten go uratował, ale także
przerażonym tym z jaką łatwością pokonał czwórkę przeciwników. Nie był pewien
czy zaraz i jego nie pozbawi przytomności szybkim, acz precyzyjnym ciosem.
– Jesteś
cały? – zapytał mężczyzna, starając się mówić łagodnie, chcąc wzbudzić zaufanie
chłopca i pokazać, że nie ma względem niego złych zamiarów.
– Tak
– odpowiedział cicho w tym samym momencie, w którym mężczyzna położył mu dłoń
na ramieniu. Te bezwiednie mu opadło, a on sam wydał jęk bólu. Szatyn zaraz
zabrał rękę widząc reakcję chłopca i spojrzał na dłoń, którą pokrywała
szkarłatna krew dziecka.
– Chyba
jednak nie – odparł. – Chodź, zabiorę cię do szpitala. Trzeba cię opatrzyć. Jak
to się stało?
Ten
tylko wskazał na wbity w ziemię zakrwawiony pręt, którego końcówka była ostro
ułamana. Skrzywił się nieznacznie i poprowadził chłopca do wyjścia z alejki.
Nie uszli jednak daleko, gdy mały zachwiał się. Przed oczami pojawiły mu się mroczki,
a po chwili całkiem pociemniało. Upadłby nieprzytomny z wycieńczenia, strachu i
bólu, gdyby nie czujne oko i refleks mężczyzny.
***
Obudził
się otumaniony w jasnym i czystym pomieszczeniu, którego nie poznawał i nawet
nie podejrzewał, że takie miejsce może w ogóle istnień w tej dzielnicy. Po
chwili dostrzegł dorosłego mężczyznę, o brązowych włosach i zadbanym zaroście,
którego tożsamości nie znał, aczkolwiek był pewien, że kiedyś już go widział.
Po chwili przypomniał sobie zdarzenia, sprzed utraty przytomności i zaraz
rozpoznał w mężczyźnie swojego obrońcę.
– Gdzie
jesteśmy? – zapytał ledwo słyszalnym głosem, ale jego towarzysz zaraz poderwał
głowę do góry.
– W
szpitalu – odparł wstając z krzesła przy oknie.
– Nie
wiedziałem, że w Amonie mamy jeszcze jakiś otwarty szpital – powiedział w
zadumie chłopiec.
– Bo
nie macie. Jesteśmy w drugiej części miasta.
– Co?!
– Poderwał się z przerażeniem, ale zaraz poczuł silny ból w ramieniu, który
niemal go sparaliżował.
– Spokojnie…
– podszedł do niego i na własną odpowiedzialność zwiększył dawkę leku w
kroplówce.
– Nie.
Nie rozumiesz. Muszę tam wrócić – zaczął majaczyć.
– Połóż
się. Musisz odpoczywać. – Położył go z powrotem na poduszkę, przykrywając
śnieżnobiałą kołdrą.
– Proszę…
ja muszę… – Zaczął zasypiać.
***
Gdy
ponownie odzyskał przytomność, nie zerwał się z łóżka w panice, choć doskonale
wiedział, gdzie się znajduje i co to dla niego oznacza. Niejako pogodził się z
tym, że zostanie odesłany do sierocińca.
– Dlaczego
tak zareagowałeś, gdy powiedziałem, gdzie jesteś? – spytał mężczyzna,
zauważając, że chłopiec się wybudził. – Większość ucieszyłaby się, że opuściła
tamtą dzielnicę – dodał.
– Nie
ja – odparł krótko.
– Więc?
– Dlaczego
mnie tu przywiozłeś ? – odpowiedział pytaniem na pytanie. Szatyn westchnął
głęboko i odpowiedział.
– Byłeś
ranny, a w Anomie nie ma odpowiednich warunków – odpowiedział i uniósł brew
oczekując na odpowiedź chłopca.
– Muszę
tam wrócić – odparł pewnie, spuszczając jednak wzrok.
– Dlaczego?
– Odwieź
mnie z powrotem – nalegał.
– Dobrze
– zgodził się, jednak nie zamierzał się poddać. Chciał wiedzieć co się dzieje i
w miarę swych możliwości pomóc chłopcu.
***
Gdy
w końcu udało im się opuścić szpital, zaraz pojechali na prośbę chłopca do
Anomie. Im bliżej byli granicy, tym pustsze były ulice, w końcu nie dało się
już nie rozróżnić, gdzie znajduje się która dzielnica. Weszli między zniszczone
budynki razem, chłopiec całą drogę zastanawiał się jak do tego doszło, że nie
został przewieziony do Cram Town i dlaczego ten mężczyzna ciągle go nie
zostawił. Zatrzymali się krótko po przekroczeniu granicy.
– Gdzie
się zatrzymałeś? – spytał, wkładając ręce do kieszeni płaszcza. Widząc jednak
wystraszone spojrzenie chłopca dodał. – Spokojnie. Nie musisz się bać. Nic ci
nie zrobię. I nikomu nie powiem, gdzie mieszkasz. Chcę cię tylko odprowadzić,
żeby nikt więcej ciebie nie napadł.
– Dam
sobie radę – odparł przyjmując pewny ton głosu i starając się ukryć
pozostałości lęku, jakie wzbudziło w chłopcu pytanie mężczyzny.
– Nie
wydaje mi się – odparł z lekko cwanym uśmiechem. Popatrzał na niego w sposób
jakby mówił „I ty też dobrze zdajesz sobie z tego sprawę”.
W
końcu, po chwili namysłu, chłopiec skinął głową i poprowadził mężczyznę
uliczkami wprost do miejsca, które od kilku miesięcy służyło mu za kryjówkę.
Miał tylko nadzieję, że pod jego nieobecność nikt nie zajął jego miejsca.
Zagłębili
się w labirynt starych, zniszczonych budynków, podążając ciasnymi, brudnymi
uliczkami, uważając na podejrzanych, mijanych ludzi. W końcu chłopiec zatrzymał
się przy jednym z budynków pod którego ścianami leżało pełno skrzyń, kartonów,
ostrych elementów blachy i innych śmieci. Z ręką na temblaku zaczął przesuwać
poszczególne elementy tej sterty. Szatyn zaproponował swą pomoc, widząc trud
chłopca, który ku jego zaskoczeniu stanowczo zaprzeczył, jakoby potrzebował
pomocy i wrócił do pracy, którą mimo wszystko bardzo sprawnie wykonywał, jakby
miał doświadczenie w posługiwaniu się tylko jedną ręką z powodu kontuzji, czy
ran.
Gdy
uporał się ze wszystkimi śmieciami, ich oczom ukazało się umieszczone tuż nad
ziemią piwnicze okienko. Chwilę mocował się z ciężko chodząca klamką, aż w
końcu udało mu się je otworzyć. Zaraz wślizgnął się do środka, rzucając tylko
przez ramię, by mężczyzna szedł za nim. Gdy upewnił się, że chłopiec zszedł już
z drogi, zagarnął płaszcz, chwycił się górnej części framugi, wsunął nogi do
przez otwór i wskoczył do środka. Rozglądając się po niewielkim pomieszczeniu,
przeszedł na środek. Zaraz jego uwagę przykuł chłopiec, który przesunął pod
wejście drewnianą skrzynkę, na której stanął. Wyciągnął przez okno, które teraz
znajdowało się w jego zasięgu, cienki sznurek, którym zaczął przysuwać jakąś
skrzynię, do której był przymocowany drugi koniec. Gdy zamknął okno, skrzynia
była umieszczona na tyle blisko okna, że mężczyzna był pewnie, iż z zewnątrz
nie widać już całkiem wejścia do piwnicy.
– Sprytnie
– pochwalił i rozejrzał się po wnętrzu, prowizorycznego mieszkania.
Przy
ścianie leżało kilka kocy, spełniających na pewno rolę posłania, gdzieniegdzie
były porozstawiane skrzynie, kartony, bądź palety. W jednych były umieszczone
przeróżne przedmioty, z pewnością więc pełniły rolę półek, dwie zaś były
ułożone dnem do góry, a stary metalowy kubek na jednej z nich podpowiedział mu,
że służą mu za stół i krzesło. Uśmiechnął się smutno pod nosem, podziwiając
jednocześnie pomysłowość i zaradność dziesięciolatka, ale także zdając sobie
sprawę, że musi być on sierotą. Był pewien, że w innym przypadku, albo
mieszkałby w innych warunkach, albo zauważyłby jakiś ślad, jak choćby, więcej
naczyń, czy „mebli”.
– Dlaczego
mi pomogłeś? – spytał chłopiec siadając na kocach.
– Nie
miałeś szans. Zabiliby cię – odparł, zajmując miejsce na skrzyni.
– Co
z tego? Tutaj to normalne. Pojęcia takie jak bezpieczeństwo, uczciwość, czy
prawo są nieznane. Policja prawie nigdy tu nie przyjeżdża. Gdy ktoś zadzwoni
pod numer alarmowy i poda nazwę ulicy w dziewięciu na dziesięć przypadku,
odkładają słuchawkę. – Mężczyzna pokiwał głową na jego słowa.
– Kiedyś
też tu mieszkałem.
– Więc
co tu robisz? – spytał lekko opryskliwie i wstał. Zaczął przeszukiwać jeden z
kartonów. Najwidoczniej nie znalazł tego czego szukał, więc z westchnieniem
irytacji wziął małe pudełko po zapałkach, z którego siadając ponownie na
posłaniu, wyciągnął igłę z nitką. Z jękiem uwolnił rękę z temblaka i zaczął
krzywo cerować spodnie, w których mężczyzna dopiero teraz dostrzegł ogromną
dziurę.
– To,
że mi udało się stąd wyrwać, nie znaczy, że zapomniałem o tych, którzy tu
pozostali – odpowiedział po chwili, przypominając sobie o zadanym przez chłopca
pytaniu. – Daj pomogę ci – zaproponował widząc, że szycie mu w ogóle nie idzie.
– Dam
sobie radę – powiedział i kontynuował pracę. W końcu skończył i choć efekt nie
był powalający, uśmiechnął się z tryumfem do mężczyzny. Następnie odłożył przedmiot
na miejsce, założył temblak i wygodnie usadowił się na kocach podkładając jeden
pod plecy.
– Dlaczego
tak bardzo nalegałeś by tu wrócić? I gdzie się podziali twoi rodzice? – Zadał w
końcu nurtujące go wciąż pytania.
– Sześć
miesiące temu uciekłem z sierocińca – odparł, udzielając odpowiedzi
jednocześnie na oba pytania.
– Ou…
– Nie wiedział jak zareagować, na tę wiadomość. Choć domyślał się, że musi być
sierotą, to liczył jednak, że się myli. – To… kto teraz zarządza Nowym Domem?
–Chłopiec spojrzał się na niego pytająco. – Mówiłeś, że uciekłeś. Myślałem, że
zamknęli ośrodek, po tym jak rok temu okazało się, że dyrektor jest pedofilem.
Z tego co słyszałem, nawet dla mieszkańców Anomie to było nie do pomyślenia i
zajęli się nim.
– Zwiałem
z sierocińca Nadzieja w Cram Town – odparł lekko obojętnym tonem.
– Więc
i ty nie jesteś stąd. – Bardziej stwierdził niż zapytał.
– Nie.
Ale szybko poznałem zasady. – Wzruszył ramionami, zapominając na chwilę o
ranie, która przypomniała mu się w bardzo bolesny sposób.
– I
zaakceptowałeś je – powiedział wskazując chłopca palcem.
– A
miałem inne wyjście?! Nie wrócę do ośrodka, to gorsze niż życie w tej dziurze!
Nikt nie powiedział, że też muszę stać się przestępcą! – wykrzyczał zrywając
się na równe nogi. Rwący ból przeszył mu ramię co wcale nie zmniejszyło uczucia
wściekłości. Krew się w nim gotowała, miał już dosyć tego mężczyzny. Chciał
zostać sam. Wrócić do codziennej rutyny, jakkolwiek beznadziejna by nie była.
– Spokojnie.
O to cię nie oskarżam. – Podszedł do niego mówiąc spokojnym tonem. Dostrzegł,
że choć chłopiec cały kipiał ze złości, był strasznie blady i ledwo trzymał się
na nogach. Domyślił się, że to z powodu emocji, odniesionych obrażeń i rzecz
jasna niedożywienia. Położył mu dłoń na zdrowym ramieniu, wymuszając na nim
ponowne zajęcie miejsca na posłaniu i powiedział. – Powinieneś coś zjeść. – Po
czym wyciągnął z torby kanapki i butelkę wody.
Chłopiec
uniósł do góry jedną brew, ale ten tylko skinął głową i usiadł obok niego,
podając mu skromny posiłek. W końcu, z lekką niepewnością wziął się za
jedzenie, starając się jednocześnie nie robić tego zbyt szybko, choć żołądek
miał pusty od kilku dni. Gdy skończył, podziękował i postanowił nie wypraszać
od razu mężczyzny. Nie wiedział, czego ten może od niego chcieć, ale pomyślał,
że po tym jak ten mu pomógł nie wypada tak się zachować.
– Sprytnie
to wymyśliłeś – pochwalił, wskazując na prowizoryczne meble.
– Dzięki.
– Ale
nie dawaj sobą pomiatać. Tam, na zewnątrz. Jesteś jeszcze dzieciakiem, ale to
nie oznacza, że mogą ciebie bezkarnie bić. Powinieneś zapisać się na jakiś
boks. Stary Billy z tego co wiem ciągle prowadzi tu treningi. A technika jest
często ważniejsza od wzrostu, czy masy ciała przeciwnika – Zaraz jednak zdał
sobie sprawę z niestosowności swej rady w tej sytuacji.
– Dzięki,
ale nie miałbym czym opłacić lekcji.
– Mógłbym
cię uczyć. Zresztą, jeśli chcesz mogę zabrać cię do mnie. Może nie mam dużego
mieszkania, ale znajdzie się miejsce dla ciebie. Nie jest to także najlepsza
dzielnica, ale jest znacznie bezpieczniej niż tu. – Nim powiedział coś więcej,
chłopiec mu przerwał.
– Dzięki,
ale nie skorzystam.
– Nie
marzniesz tu?
– Mam
koce. – Wskazał na miejsce gdzie oboje siedzieli.
– A
masz co jeść?
– To
zależy…
– Pomogę
ci. – Zdecydował.
– Nie
musisz.
– Ale
chcę. Nauczę cię jak się bronić i zapewnię pożywienie, byś nie musiał więcej
kraść.
– Skąd…
– zaczął, ale spojrzenie mężczyzny dało mu odpowiedź na niedokończone pytanie.
– A
teraz muszę już iść – powiedział wstając. – Przyjdę jutro koło południa i
przyniosę parę rzeczy.
– Dziękuję
– odezwał się chłopiec, gdy ten otwierał już okno. Odwrócił się na chwilę i
uśmiechnął do niego.
– Nie
musisz mi dziękować. – Już miał chwycić za klamkę, gdy przypomniało mu się, że
nie zadał wciąć jednego pytania. Spojrzał więc ponownie na chłopca i odezwał
się. – Jak się nazywasz?
– Jared.
– Tony.
Po
raz ostatni posłał uśmiech w jego stronę, podciągnął się na ramionach i
odpychając jedną nogą od ściany, wyszedł na zewnątrz. Rozejrzał się po okolicy
i dokładnie zakrył okienko, by nikt go nie zobaczył, zaś chłopiec mógł opuścić
pomieszczenie.
Komentarze
Prześlij komentarz